Aktualności
(02.03.2018) Kasjerki już wstały z kolan. Czas na budżetówkę
Długie lata symbolem wyzysku polskich pracowników były kasjerki z supermarketów. Politycy niechętni zachodniemu kapitałowi posługiwali się ich przykładem, chcąc zobrazować teorię o tym, że Zachód traktuje nas jak ekonomiczną kolonię. I było w tym wiele prawdy.
Lata jednak minęły, sytuacja na rynku pracy zmieniła się i oto obudziliśmy się w rzeczywistości, w której za wzór przyzwoitego płacenia stawia się… kasjerki z niemieckiego Lidla czy portugalskiej Biedronki.
Najpierw gruchnęła informacja o tym, że Lidl od marca po raz kolejny podwyższa pensje, tym razem o 9,3 procenta. Początkujący pracownicy będą tam zarabiać od niecałych trzech tysięcy do ponad trzech i pół. Już po dwóch latach pracy da się tam wyciągnąć nawet cztery tysiące. Równie porządnie zaczęli płacić w Biedronce.
Można zakrzyknąć: w końcu! Idziemy w kierunku normalności. Przecież właściciele marketów i tak zarabiają w Polsce kokosy, a płacą polskim pracownikom znacznie mniej niż na tych samych stanowiskach w Niemczech, czy w Portugalii. Wzrost płac dotyczy też innych branż sektora prywatnego, a wynika z prostego mechanizmu rynkowego: w Polsce z każdym rokiem coraz dramatyczniej brakuje pracowników.
Okazuje się, że ten wzrost płac robi się coraz większym problemem dla… władzy. Bowiem na tle sektora prywatnego sytuacja pracowników budżetówki jest opłakana. Nauczyciele, specjaliści z państwowych urzędów, agencji, administracji sądów i wyższych uczelni - wszyscy oni popadają w coraz większą frustrację, bo okazuje się, że po długich latach pracy, a wcześniej studiów, zarabiają mniej niż niewykwalifikowani sprzedawcy w supermarketach.
Dramatyczny list w tej sprawie napisał do minister edukacji narodowej Andrzej Kupczak ze Związku Nauczycielstwa Polskiego. Zauważył on, że w jego mieście młody nauczyciel zarabia o prawie tysiąc złotych mniej od młodego kasjera z Biedronki.
Faktycznie, nie jest poważnym kraj, w którym nauczycieli opłaca się gorzej od sprzedawców ze spożywczaka. Dlatego należy się spodziewać, że irytacja pracowników budżetówki będzie rosnąć. I będzie tym większa, im częściej będą czytać w mediach, ile rząd płaci znajomym królika w spółkach skarbu państwa. Jakie premie przyznają sobie ministrowie. Ile milionów pochłaniają ich otłuszczone gabinety polityczne.
A kiedy jeszcze autorzy tej polityki - jak wicepremier Gowin - płaczą po mediach, że za 17 tysięcy miesięcznie nie da się związać końca z końcem, to mamy dowód, że władza traci kontakt z rzeczywistością i zalicza już klimaty znane z „taśm prawdy”, kiedy to wicepremier Elżbieta Bieńkowska w prywatnej, a nie radiowej rozmowie twierdziła, że tylko idioci pracują za sześć tysięcy. Tymczasem zjednoczona prawica ma szczególne zobowiązanie etyczne wobec Polaków. To oni najgłośniej krytykowali rozpasanie poprzedników.
Obiecywali, że w myśl hasła „wystarczy nie kraść”, znajdą pieniądze nie tylko na transfery socjalne, jak udane 500 plus, ale też godne płacenie Polakom. Ta władza miała być hojna wobec zwykłych ludzi i skromna wobec siebie.
Chyba ktoś tam na górze źle zapisał to hasło, bo na razie wychodzi odwrotnie.
Ta władza miała być hojna wobec zwykłych ludzi, a skromna wobec siebie.
Wyszło jak zawsze.
Źródło - Głos Pomorza, autor: Krzysztof Zyzik (02.03.2018)
© 2014. Oddział ZNP w Mysłowicach. Wszystkie prawa zastrzeżone.