Aktualności
(24.02.2015) Doktoranci wszystkich uczelni, łączcie się!
Związek Nauczycielstwa Polskiego chce zrzeszać doktorantów. Ma to im pomóc w walce z wyzyskiem na uczelniach.
- Pomysł był konsultowany z doktorantami i z członkami związku już od dawna - mówi Stanisław Różycki, wiceszef Rady Szkolnictwa Wyższego i Nauki ZNP. Odpowiednie zmiany w statucie wprowadził listopadowy zjazd związku, teraz czekają w sądzie na akceptację.
Dlaczego ZNP i doktorantom tak na tym zależy? Obecnie uczelnie dostają część dofinansowania za tzw. czynnik studencko-doktorancki. Według Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego jest to 12,25 proc. całej dotacji, według środowisk akademickich - nawet 35 proc. Ponadto za doktoranta uczelnie dostają pięć razy więcej niż za studenta.
W czasach niżu demograficznego uczelnie reperują więc budżet, zwiększając liczbę doktorantów. W 1990 r. było ich 2,7 tys., a w 2012 - już ponad 40 tys. Jednak liczba nadanych stopni doktora tak bardzo nie wzrosła - od 2,3 tys. w 1990 r. do 4,9 tys. w 2011.
Co więcej, doktoranci są tanią siłą roboczą. Ustawa zobowiązuje ich do „praktyk zawodowych”, więc pracują, ale uczelnia im nie płaci za pierwsze 90 godzin rocznie. W efekcie kilku darmowych doktorantów zastępuje jednego etatowego pracownika.
Dziel i rządź
Uczelnie płacą za każdą godzinę powyżej 90, ale to się praktycznie nie zdarza, bo pensum (liczba obowiązkowych godzin dydaktycznych) nie starcza nawet dla etatowych pracowników z powodu malejącej liczby studentów.
Doktoranci walczą więc między sobą o prowadzenie tych bezpłatnych zajęć, bo dostają za nie punkty ważne przy rozdzielaniu stypendiów. Środowisko jest więc mocno podzielone. Stypendia dostają tylko najlepsi i co rok muszą się ubiegać o ich przedłużenie. Według GUS w roku akademickim 2011/12 stypendiów nie miało aż 80 proc. doktorantów.
Nie ma też jasno określonego progu, którego przekroczenie gwarantuje stypendium - przepisy mówią jedynie o „bardzo dobrych wynikach” z egzaminów i „postępach w pracy naukowej”. - Co roku doktoranci żyją w niepewności, czy dostaną stypendium, wywiążą się z niejasnych zobowiązań i „przeskoczą” innych. Czy 15 konferencji wystarczy? Dziesięć publikacji to dużo czy może kolega miał więcej? To celowa strategia ministerstwa, by zmusić doktorantów do bardzo dużego wysiłku naukowego i „wyselekcjonować” najlepszych. Pozostali łapią prace na pół etatu na śmieciówkach, żeby w ogóle się utrzymać. W ten sposób przeciąża się tych ludzi, co odbija się na jakości ich pracy - mówi dr Maciej Gdula z Uniwersytetu Warszawskiego, jeden z publicystów „Krytyki Politycznej”.
Co da uzwiązkowienie?
Po pierwsze, otworzy drogę do samoorganizacji. - Przepisy mówią: jeśli będziecie ze sobą konkurować, macie szanse na sukces. Tu się mówi: możecie zapewnić sobie lepsze warunki, jeśli będziecie solidarni - mówi dr Gdula.
Po drugie, doktoranci otrzymaliby profesjonalną pomoc prawną. Jej brak to jedna z bolączek. - Chcieliśmy założyć na wydziale związek, aby przenieść rozmowy o doktorantach z poziomu studenckiego na pracowniczy - mówi Piotr Kowzan, doktorant z Uniwersytetu Gdańskiego. - Próbowaliśmy ustalić, czym w zasadzie jest „praktyka zawodowa”. Nie udało się, bo mieliśmy problemy z pisaniem odpowiednich pism, a doktoranci z prawa byli stale zajęci i nie mieli dla nas czasu.
Po trzecie, przedstawicielstwo doktorantów zyskałoby niezależność finansową od uczelni. Obecnie wszystkie zrzeszenia doktorantów - od wydziałowych rad po Krajową Reprezentację Doktorantów - są finansowane z budżetu uczelni lub ministerstwa. - Taki model jest schedą po PRL-u, gdy zamiast związków zawodowych tworzono zakładowe i uczelniane rady - wyjaśnia Kowzan. I dodaje: - W Anglii czy Szwecji pierwszą rzeczą, jaką robi nowy student, jest opłacenie składki związkowej. Nie jest duża, ale powszechna, dzięki czemu związki studentów mają własne akademiki, kafeterie czy biblioteki. To wytwarza inne relacje z władzami uczelni.
Wyzysk jak w fabryce
Przystąpienie doktorantów do ZNP nie da im jednak pełnych praw związkowych, bo mają je jedynie zatrudnieni na umowę o pracę. Mogłaby to zmienić ustawa o szkolnictwie wyższym, jednak na to się nie zanosi.
„Doktoranci czerpią wiele korzyści z istniejącego stanu prawnego. Mają rozbudowany system stypendiów, ubezpieczenia zdrowotne i zniżki, np. na przejazdy PKP czy w instytucjach kultury” - pisze Ministerstwo Nauki w oświadczeniu. I dodaje, że choć doktoranci nie są objęci stosunkiem pracy, to studia doktoranckie wliczają im się do stażu pracowniczego.
- Pracujemy w stałym miejscu i w regularnych odstępach czasu, ale jesteśmy całkiem zależni od przełożonych, bo nie dostajemy wynagrodzenia, tylko „stypendium”. Gdybym chciał kiedyś zorganizować wyzysk w jakiejś fabryce, zrobiłbym to tak jak na uniwersytecie - replikuje Kowzan.
Związki grożą strajkiem
Z ministerstwem zamierza rozmawiać Komitet Kryzysowy Humanistyki Polskiej. Chce m.in. ograniczenia „czynnika studencko-doktoranckiego” w strukturze dotacji dla uczelni i zmian zachęcających uczelnie do zatrudniania asystentów. To najniżej opłacani - ale etatowi - pracownicy naukowi.
Postulaty Komitetu poparły wydziały i instytuty z całej Polski i największe centrale związkowe. Przedstawiciele związków nie wykluczyli strajku zrzeszonych wykładowców w przypadku zignorowania postulatów przez ministerstwo. Domagali się też zapisu o „szczególnej roli związków w życiu uczelni”.
Zatrudnianie doktorantów na umowy o pracę jest powszechne na Zachodzie, m.in. we Francji, w Portugalii, we Włoszech, w Skandynawii, Niemczech, Szwajcarii czy USA.
Źródło - Gazeta Wyborcza (24.02.2015) Autor - Maciej Orłowski
© 2014. Oddział ZNP w Mysłowicach. Wszystkie prawa zastrzeżone.